Motyle bardzo lubię. Nie tylko z powodu ich piękna. Mam też skojarzenia takie trochę z przymrużeniem oka. Zawsze zastanawiałam się skąd motyl po angielsku to właśnie "butterfly"...? No bo przecież dosłownie tłumacząc i rozkładając wyraz na czynniki pierwsze mamy albo "latające masło", "albo maślaną muchę"... ;-D
Nieważne. Prawdą jest, że na motyle polowałam na wakacjach z aparatem na szyi. Efekty tego są takie sobie, ale i tak Wam pokażę. Mam dwie rusałki i zwyczajniutkiego bielinka.
Ironią natomiast jest to, że najpiękniejszy z wszystkich spotkanych motyli przyleciał do mnie sam - i stało się to już po moim powrocie z zieloności. W centrum betonowej pustyni, na drugim piętrze, wieszam sobie moje pourlopowe pranie i nagle przylatuje on - paź królowej. Postanowił uraczyć się nektarem mojej pelargonii. Nie zastanawiając się długo, przemknęłam po aparat. Zobaczcie:
I uwierzcie - był ogromny. Latał od kwiatu do kwiatu, od skrzynki do skrzynki, wysuwając swoją trąbkę i spijając to, co go do mnie zwabiło. Trwało to może ze 3 minuty, ale dobry nastrój miałam już do wieczora :-)